poniedziałek, 23 lutego 2015

Pierwsze wrażenie - Lirene Balsam brązujący o zapachu kawy.



Wiosna zbliża się wielkimi krokami i nie byłabym sobą gdybym nie zaopatrzyła się w nowy kosmetyk samoopalającyJ W Rossmanie za magiczną kwotę 9,99 kupiłam balsam zadedykowany ciemnej karnacji. Zawsze wybieram ten wariant bo zależy mi na zauważalnych efektach.
Pierwsze wrażenie było powalające! U mnie skóra zabrązowiła się znacznie już po jednej godzinie od aplikacji. Zapach samego balsamu określiłabym jako bardziej czekoladowy niż kawowy przynajmniej w pierwszym momencie. Po czasie bardziej wyczuwalne stają się nuty kawowe ale takie delikatne, przyjemne.  Na szczęście nie wyczuwam zapachu typowego dla samoopalaczy. Nie żeby mi jakoś wybitnie przeszkadzał ale wiem, że  dla wielu osób to często decyduje o odstawieniu kosmetyków samoopalających.  Producent radzi stosować 1-2 razy dziennie ja jednak nie mam na to czasu i stosuję go po kąpieli. 2 dni stosowania wystarczyły aby nadać moim nogom zdrowego koloru, który jest bardzo naturalny bez cienia pomarańczu. Naprawdę to jedyny balsam/samoopalacz w mojej kolekcji, który daje tak ładny efekt! Substancja odpowiedzialna za opalanie czyli Dihydroksyaceton jest na 5 miejscu w składzie czyli średnio wysoko – standardowo jak na balsamy brązujące dlatego nie oczekiwałam spektakularnych efektów. Na drugim miejscu w składzie jest parafina co nie ukrywam skłoniło mnie do zastanowienia się nad zakupem. Zaryzykowałam i było warto. Parafina tworzy na skórze delikatną powłoczkę, która jest wyczuwalna po wchłonięciu balsamu. Na szczęście nie jest lepiąca. Po paru godzinach sama się wchłania/ściera po prostu nie ma po niej śladu. Rano skóra jest bardzo miękka, w moim przypadku jak po zastosowaniu normalnego balsamu nawilżającego.  
Zobaczymy jak się sprawdzi przy dłuższym stosowaniu ale na dzień dzisiejszy jestem oczarowana tym kosmetykiem a szczególnie działaniem i zapachem!


sobota, 21 lutego 2015

Makeup Academy czy Makeup Revolution ? -Palety-


Obie firmy weszły szturmem na rynek polski i zagraniczny. Nic dziwnego bo w ofercie można było znaleźć wszystkie rodzaje kosmetyków kolorowych i to w bardzo atrakcyjnych cenach. Ja skupie się tutaj jedynie na porównaniu palet, które miałam okazję testować przez ostatni rok.
Pierwsza, która wpadła w moje ręce to biała paleta Makeup Academy Undress me too. Wszystkim znana kopia Naked 2. Jako, że nie mam zamiaru kupować oryginału bardzo mnie ucieszyło, że mogę dostać takie same kolory za ułamek ceny. Nie będę się rozwodzić nad tym czy robienie tak idealnej kopii jest przyzwoite czy nie bo dla mnie - studentki, konsumenta w polskich realiach nie ma to znaczenia. Poza tym jakość cieni jest rewelacyjna i dorównuje paletom Sleek'a! Pigmentacja jest świetna, kolory nie bledną w ciągu dnia, przy blendowaniu nie tracą intensywności. Można się 'pobawić' kolorami a wszystko wytrzymuje cały dzień. Coś pięknego! Dokupiłam czarną Undressed, Glamour Days oraz Efflorescence.
Dla porównania palety Makeup Revolution bardzo mnie rozczarowały! To totalne przeciwieństwo MUA. Kolory są płaskie, wyblakłe, nałożone na skórę tracą na intensywności a przy blendowaniu to w ogóle już nic nie zostaje. Trwałość jest skandaliczna (a używam ich w taki sam sposób jak MUA), cienie jak już wspomniałam bledną, rolują się i co najgorsze - w połowie dnia mieszają się w jeden kolor! Tak, wszystkie kolory na oku migrują i tworzą jeden czasem obrzydliwy brunatny kolor. Właśnie kolory opalizujące wykonane są na bazie brunatnego koloru jedynie z domieszką opalizującą, która jak się wytrze to pozostawia brzydką bazę. Mówię tutaj na podstawie palety Hot Smoked oraz  Iconic 3 , którą kupiłam tylko ze względu na to, że jest kopią Naked 3 i w sumie ona chyba wypada najlepiej ze wszystkich, Totalną klapą jest duża paleta Flawless. Jak ja jej nie cierpię.... Połowa kolorów jest taka sama, reszta różni się tylko brokatem. Cienie zupełnie inaczej wyglądają na oku niż na skórze. Rożnica jest na tyle znacząca, że przed użyciem muszę każdy cień sprawdzać na skórze czy to ten właściwy....reszta zarzutów jest taka sama jak przy małych paletach.

 I tutaj własnie zrodziła się potrzeba stworzenia tego posta. W tym momencie palety MUA są lekko mówiąc nieosiągalne. W sklepach pozostały resztki, na allegro oferują je nieliczni sprzedawcy i to po podwyższonych cenach. Sprzedawcy obiecują, że uzupełnią asortyment ale jak na razie to nie zastąpiło. Martwi mnie ten fakt bo firma wypuściła na sezon jesień/zima 2 nowe palety z czego udało mi się dorwać tylko jedną - Efflorescence (cudowna jest - recenzja wkrótce;p). Na wiosnę pojawiła się nowa paleta Spring Break, której pewnie tez nie będę mogła nigdzie dostać....
Firma MUR natomiast zalała rynek ogromną ilością palet, których nie mam ochoty kupować. Na fali zachwytów vlogerek przeszła mi przez myśl jedna z palet czekoladowych ale po porażce z Flawless raczej nie chcę ryzykować kolejnych 40zł i wolę kupić paletkę MUA. Sytuacja jest trochę frustrująca i wkurza mnie zachwycanie się nad czymś co oferuje bazarową jakość przy czym firma naprawdę godna uwagi pozostaje w cieniu i nie wiadomo czy będzie w PL znowu dostępna...

Kępki Donegal


Kępki Donegal są stosunkowo tanie, dostępne chyba w każdej drogerii i bardzo łatwe w aplikacji. Wystarczy odrobina cierpliwości a efekt jest powalający! Warto na wstępie zaopatrzyć się w inny klej np. Duo (Inglot), który da nam pewność, że makijaż wytrzyma całą noc/imprezę ;p
Ja swoje nakładałam przed imprezą dlatego fotka też taka 'na szybko'. Użyłam najdłuższe i średnie bliżej wewnętrznego kącika oka. Kępki nakładałam na wcześniej podkręcone rzęsy i pokryte jedną warstwą tuszu wodoodpornego (może to być normalny tusz) po ułożeniu wszystkich kępek całość jeszcze raz wytuszowałam aby stworzyły całość.
Uważam, że kępki mają jedną znaczną przewagę nad rzęsami w pasku - są niewyczuwalne. Przynajmniej ja kompletnie zapomniałam, że je mam. Prawidłowo założone nie powinny kłuć, uwierać czy powodować podobnego dyskomfortu na powiekach. Mamy też pełną kontrolę nad efektem jaki chcemy uzyskać np. można zaaplikować tylko kilka najdłuższych na zewnętrzny kącik aby wysmuklić oko, możemy też ułożyć kępki obok ciebie tak jak ja zrobiłam. Na pewno do nich wrócę przy kolejnej wielkiej okazji :)

Zoeva 109 i 110


Zoeva 110 Face Shape

Długo chorowałam na ten pędzel szczególnie dlatego, że nie miałam takiego w swojej kolekcji.  W końcu kiedy nadążyła się okazja nabyć go z rabatem niewiele się zastanawiałam i kupiłam. Pędzel przyszedł do mnie w zamykanej saszetce, która może posłużyć w przyszłości jako np. podróżne etui na pędzle. 
Jako, że była to moja pierwsza styczność z pędzlami tej firmy bardzo miło zaskoczyła mnie estetyka i wykonanie. Skuwka bez skazy natomiast raczka czarna, delikatnie brokatowa i lakierowana, krótka. (jak dla mnie mogłaby być dłuższa) Włosie syntetyczne, przyjemne, sprężyste i odpowiednio zbite.
Kształt pędzla wskazuje, że będzie on stosunkowo wielozadaniowy. Najpierw posłużył mi  do konturowania twarzy. Spisał się nieźle ale ze względu na swoje małe rozmiary nie nadaje się gdy robimy makijaż rano w pośpiechu. Na większe wyjścia – jak najbardziej – gdy chcemy by nasze konturowanie było idealne w tym precyzyjne konturowanie nosa. Nakładałam nim też rozświetlacz i uważam, że również spisał się nieźle choć docelowo w tej roli  wolę pędzle z naturalnego włosia . Był też epizod z korektorem pod oczy ale zdecydowanie lepiej rozprowadza te gęstsze formuły niż płynne.  W końcu 110-tka została moim precyzyjnym pędzlem do konturowania bo w tej roli sprawdza się najlepiej. Gdy mam rano trochę więcej czasu to chętnie po niego sięgam.
Jest to bardzo przyjemny pędzel, który zaostrzył mój apetyt na inne pędzle marki Zoeva.

Zoeva 109 Luxe Face Paint 

Must have do konturowania! Dołączył do kolekcji zaraz po 110-tce. Cudowny pędzel z białego włosia mieszanego (naturalne kozie i syntetyczne) Szczerze gdybym o tym nie przeczytała to powiedziałabym, że cały jest wykonany z włosia naturalnego. Delikatność włosia jest niesamowita, wyczuwalna na skórze i w wykończeniu. Nigdy nie zrobiłam sobie nim plam, idealnie rozciera granice, przejście koloru jest stopniowe i najłatwiej nim wykreować nowe kości policzkowe. Naprawdę coś pięknego. Najbardziej lubię nakładać nim nowy bronzer z Kobo w chłodnym odcieniu, (który zdążył podbić już całe internety ;p). Duet idealny na co dzień! Ale wracając do pędzla – ze względu na swój kształt nie mieści się w osłonkach do suszenia ale na szczęście włosie nie sprawia problemów przy suszeniu. Każdorazowo nakładam odżywkę po myciu (jak na wszystkie swoje pędzle z naturalnego włosia) a po spłukaniu odżywki odpowiednio układam włosy i to wystarcza. Naprawdę nic nie odstaje. To pewnie zasługa mieszanego włosia bo inne moje naturalne pędzle, które nie mieszczą się do osłonek wymagają suszenia w tzw. tutkach z papieru. 

Uwielbiam ten pędzel! Szczerze polecam bo jest warty swojej ceny! Jakość wykonania i estetyka na najwyższym poziomie. Mi do szczęścia brakuje tylko dłuższej rączki (jak np. Maestro) ale to moja subiektywna opinia J

Na pewno skuszę się na kolejne pędzle Zoeva  ;p


piątek, 14 marca 2014

CHI - Silk Infusion


Silk Infusion niewątpliwie zostanie ze mną już chyba na zawsze. Odkryłam go na początku studiów kiedy to zaczęłam 'przygodę z włosami'. Po drodze miałam już wszystkie kolory w tym platynowy blond a obecnie czerwony. Ten jedwab niejednokrotnie wybawił mnie z opresji np paradoksalnie przedłużając 'życie' spalonych końcówek. Wiadomo - spalone końce nadają się tylko do obcięcia ale potraktowane tym jedwabiem dostają jakby 'drugie życie' że po wysuszeniu włosy zachowują się jak zdrowe. Nie da się tak w nieskończoność ale mi ten czas pozwolił się oswoić z myślą, że będę musiała sporo skrócić włosy. 
Na moich włosach daje odczuwalne nawilżenie, nabłyszcza, ułatwia rozczesywanie, można stosować na mokro i na sucho a wystarczy odrobina! Moje włosy po wysuszeniu są sypkie, ładnie się układają po prostu cudo!
Zużyłam już opakowanie 50 ml a ostatnio zamówiłam 2 mniejsze po 15 ml. Uważam, że warto zainwestować w to większe bo po pierwsze kosmetyk wystarczy nam na wieki a po drugie ma bardzo wygodne otwarcie 'na klik' - nie trzeba odkręcać za każdym razem.
[Miałam kiedyś też jedwab Biosilk ale to był dramat. Odniosłam wrażenie, że to jakby przeciwieństwo CHI - włosy były tępe, zbite w strąki mimo, że używałam odrobinę.]

Sensique - Velvet Touch


Dziś opowiem Wam o moim małym odkryciu z ostatnich tygodni - Sensique Velvet Touch. Pewnie wiele z Was doskonale je zna ja natomiast długo byłam wierna matowym cieniom i tego typu wykończenie mnie nie interesowało. Kobieta zmienną bywa i kiedy mat stał się dla mnie zbyt nudny, po trochu zaczęłam sięgać po cienie z połyskiem, brokatowe aż wreszcie metaliczne. Te dają ładne satynowo-brokatowe wykończenie, drobinki nie migrują po całej twarzy.
Cień położony na bazę trzyma się świetnie cały dzień, nie zbiera się w załamaniach i nie blednie. Łatwo się rozciera, konsystencja jest przyjemna - taka aksamitna ;) 
Pierwszy w kolekcji był fiolet. Kupiłam go w zasadzie aby przekonać się czy w takich odcieniach będzie mi dobrze bo jakoś tak wyszło, że kolorów fioletowych/śliwkowych nie mam w swojej kolekcji. Kolejne 2 udało mi się upolować na wyprzedaży limitowanej kolekcji (poszukajcie może u Was jeszcze są) Z nich jestem zdecydowanie najbardziej zadowolona mimo, że beżowy kolor na moich powiekach jest praktycznie niewidoczny i daje tylko delikatną poświatę to lubię go stosować na całą ruchomą powiekę jako cień bazowy. Idealnie sprawdza się też do rozcierania granic innych cieni. Seledynowy kolor jest urzekający, nie mogłam koło niego przejść obojętnie... bardzo ładnie wygląda z brązowymi cieniami podobnie jak fiolet.


L-P 141, 135, 114

Pigmentacja jest przyzwoita (z wyjątkiem beżowego, który wymaga nałożenia 2 warstw) na zdjęciu widać kolor 1 warstwy bez bazy, z bazą są bardziej nasycone. Na prawdę na oku wyglądają rewelacyjnie. Jestem zadowolona do tego stopnia, że mam ochotę na kolejne kolory! 

wtorek, 11 lutego 2014

Laminowanie włosów - pierwsze wrażenia

O laminowaniu włosów było już głośno jakiś czas temu. Naczytałam się sporo ale dopiero teraz podjęłam się wykonania tego zabiegu. Miałam do wyboru gotowy produkt z firmy Marion i zwykłą żelatynę spożywczą. Wybrałam drugą opcję mimo, że była bardziej czasochłonna od gotowego produktu.

Przygotowanie mieszanki jest bardzo proste : na 1 łyżkę żelatyny przypadają 3 łyżki gorącej wody (jeśli macie włosy dłuższe niż do ramion to radzę użyć 2 łyżki żelatyny+6 łyżek wody) Ważne jest aby cała żelatyna rozpuściła się, nawet te drobniutkie kryształki na dnie, które potem mogą osiąść na włosach. U mnie tu zaczęły się schody bo za nic te kryształki i glutki nie chciały się rozpuścić ale szybko poradziłam sobie podgrzewając w mikrofali miseczkę z miksturą przez ok 30 sekund. Po wyjęciu wystarczyło energicznie przemieszać i gotowe. W czasie kiedy myłam włosy mieszanka lekko ostygła. Przed aplikacją dodałam do mikstury jeszcze łyżkę odżywki Garnier awokado i masło karite. Całość nabrała konsystencji treściwej maski przez co nakładanie było bezproblemowe, nic nie spływało i dzięki temu przez pierwsze 10 min chodziłam bez czepka. Następnie podgrzałam włosy suszarką i dopiero na ciepłą głowę założyłam czepek z turbanem. (ciepło wpływa na szybsze wnikanie protein we włosy) Po ok 20 minutach spłukałam, dałam jeszcze przezornie odrobinę wcześniej użytej odżywki i wszystko dokładnie wypłukałam bez użycia szamponu.
A teraz najważniejsze : efekty!
Byłam bardzo ciekawa co dobrego stało się z moimi włosami. Przy rozczesywaniu mokrych włosów nie poczułam różnicy co mnie trochę zaniepokoiło ale po podsuszeniu włosy stały się wyraźnie milsze w dotyku, bardziej mięsiste. Po całkowitym wysuszeniu byłam niesamowicie zadowolona! Włosy nabrały blasku, miękkości, stały się proste na całej długości a miałam problem z podwijającymi się końcówkami. Nie oczekiwałam tak spektakularnych efektów po zaledwie 20-minutowej kuracji. Moje włosy były w złym stanie, suche, łamliwe i matowe i wszystkie problemy zniknęły za sprawą prostej domowej kuracji żelatyną.
Następnym razem planuję dodać trochę olejku, potrzymać całość trochę dłużej ale uwaga można przedobrzyć - za dużo protein powoduje przeproteinowanie - włosy stają się suche i łamliwe, więc radzę uważać. Nie wykonujemy zabiegu przy każdym myciu tylko 1-2 razy w tygodniu lub według uznania jeśli czujemy, że włosy wróciły do stanu pierwotnego (proteiny wypłukały się)
Zobaczymy jak długo potrwa ten piękny stan włosów i jeśli będzie się utrzymywał to na pewno włączę laminowanie w mój rytuał dbania o włosy.

A Ty próbowałaś domowego laminowania włosów? :)